Michelle Castain przewróciła się w łóżku na drugi bok, kompletnie rozkopując pogniecioną pościel, po czym westchnęła przez sen. Nagle zerwała się na równe nogi i zaklęła szpetnie, bo jej telefon zaczął uporczywie wibrować.
Wokół panowały ciemności.
– Kto do jasnej cholery, jest takim idiotą i tak mało ceni sobie życie, żeby dzwonić do mnie o tej porze? – jęknęła dziewczyna pod nosem. Zdziwiło ją to, praktycznie nie miała żadnych znajomych, oprócz Olivii i Very, z którymi zaczęła się przyjaźnić w czwartej klasie. Ale one raczej spały, a poza tym nie miały ostatnio żadnych kłopotów… A może…?
Nagle Michelle pacnęła się dłonią w czoło.
– No tak, to ja jestem tu idiotką.
Ekran komórki pokazywał trzęsący się budzik. Cyfry pod nim wskazywały godzinę czwartą czterdzieści pięć. Wyłączyła go, wzięła z krzesła przygotowane wcześniej ubrania (czarna bluzka z The Beatles i jeansy) i zamknęła się w łazience. Poranna toaleta odbyła się w ekspresowym tempie.
– To dziś… od dziś będę mieszkać w Paryżu! – wypowiadała te magiczne słowa z namaszczeniem.
Otóż Michelle była bardzo zdolną osobą. Zdobycie stypendium naukowego nie stanowiło dla niej trudności, zwłaszcza, że w domu jej się nie przelewało. Matka chora psychicznie, ojciec po kolei zwalniany z każdej pracy, którą udało mu się dostać. Dziewczyna cieszyła się, że wyjeżdża z tej nieudanej imitacji rodzinnego domu. Jedynymi osobami, które chętnie zabrałaby ze sobą do Paryża, były Olivia, Vera i starszy o dwa lata brat Michelle, Jacques. Z nimi najtrudniej się było rozstać, ale było to warte mieszkania w Paryżu, na Montmarte i pobierania nauk w Liceum imienia Henryka IV.
Michelle wróciła do pokoju, spakowała ostatnie potrzebne rzeczy, narzuciła na ramiona plecak wyładowany po brzegi i pobiegła na dół. W przedsionku czekały dwie ogromne walizy. Jedna była wyładowana po brzegi ubraniami, butami, kosmetykami i wszystkim, co było potrzebne do nienagannej prezencji zewnętrznej, drugą zaś walizkę Michelle nazywała „walizką dla ducha”, albowiem znajdowały się tam książki, filmy, pamiątki, małe instrumenty i dekoracje. Zawiązała czarne, dwudziesto-dziurowe glany i zapięła na nich klamry. Otworzyła drzwi i zaczęła ciągnąć za sobą swój przepastny bagaż. Miała wrażenie, że stukot kółek obudzi całą wieś i zaraz w oknach pojawią się jakieś wrzeszczące baby z wałkami na głowach, ale tak się nie działo.
Nie ma nawet sensu mówić, jak wioska się nazywała, ponieważ była to taka dziura zabita dechami, że aż trudno było uwierzyć, że to coś znajduje się w tym samym kraju co ten cudowny Paryż. Najdziwniejsze jednak było to, że przez tą dziurę przejeżdżał pociąg do Paryża. Czasami, gdy gospodynie miały dość zajmowania się domem, obejściem, mężem i dzieciakami, a trzeba wspomnieć, że dzieciaki w tej wiosce były wrednymi, paskudnymi kanaliami i bardzo rzadko zdarzały się wyjątki (patrz Michelle, Olivia, Vera i Jacques), po prostu rozbijały skarbonki i wybierały się na jeden upojny dzień poszaleć do Paryża. Pociągiem. Było to dla nich jak oderwanie od rzeczywistości i wyjazd do innego świata. A Michelle miała tam jechać aż na rok!
Potem… Potem dziewczyna zobaczy. Czy warto. Jeśli tak – zostanie. Jeśli nie… no cóż, to chyba oczywiste, że wróci do wioski.
Michelle westchnęła, widząc szare budynki, często ozdobione wulgarnymi napisami i grafitti, rozdeptane pety, potłuczone butelki… Tak, dobrze będzie się stąd wyrwać. Nie zamierza przebywać ani dnia dłużej w towarzystwie tych paskudnych ludzi i młodzieży palącej i pijącej po kątach. Najbardziej bolało ją to, że wszyscy starali się tu udawać dorosłych. Tylko ona, Olivia i Vera nie ukrywały, że mają w sobie dużo z dzieci, mimo, że mają po szesnaście lat. Nawet pokazywały to, że wciąż zachowują się dziecinnie, byle tylko odgrodzić się grubym murem od tych „dorosłych”.
Wieś, w której mieszkała Michelle, nie była typowa. Nie było krów, świń, zieleni, ładnych widoków, zdrowych, cieszących się z życia ludzi. Połowa dzieciaków biegających tutaj była wpadkami rodziców, natomiast same dzieciaki zaczynały palić, pić i kląć gdzieś około w wieku dziesięciu lat. Trudno było spotkać dziewczynę, która w wieku piętnastu lat była jeszcze dziewicą (i znów wyjątki od reguły, Olivia, Vera i Michelle, mające szesnaście lat i cnotę). Trudno było znaleźć choć jedną szczęśliwą rodzinę, kochające się małżeństwo. Większość brała ślub tylko z powodu dzieci. Prawdziwe piekło na ziemi.
– Musiałabym być idiotką, żeby tu wrócić. – mruknęła Michelle pod nosem i zauważyła, że stoi przed obskurnym budynkiem dworca kolejowego. Kupiła szybko bilet i tachając za sobą walizki, pobiegła na peron. Parę minut później nadjechał pociąg.
Dziewczyna wsiadła do niego i założyła słuchawki na uszy. Do jej uszu dobiegały łagodne dźwięki Clair de Lune Claude Debussy’ego. I tu była kolejna różnica między nią, a ludźmi z wioski. Wszyscy słuchali amerykańskiego rapu naszpikowanego przekleństwami, ewentualnie popu, głównie takich utworów, w których teledyskach główną rolę grały piersi piosenkarek. Michelle otwarcie gardziła taką muzyką. To, czego słuchała zależało od jej nastroju. Czasem lubiła zrelaksować się przy dźwiękach muzyki klasycznej, soulu R&B , jazzu i poezji śpiewanej, gdy była w nastroju neutralnym, słuchała rocka, metalu i punku oraz wszystkich ich odmian (była zafascynowana zwłaszcza black metalem symfonicznym). Gdy miała doła, słuchała przygnębiających ballad. Dziewczyna nie gardziła również gospelem, gdy chciała się wyśpiewać. Właściwie dziewczyna słuchała wszystkiego, co uważała za dobre. Jej przyjaciółki nie mogły się temu nadziwić, ale szkoła muzyczna, do której dziewczyna uczęszczała przez sześć lat, sprawiła, że dziewczyna była otwarta na różne typy muzyki, więc koleżanki w końcu zrozumiały, że lepiej nie puszczać playlisty z jej telefonu, jeśli po dźwiękach Kyrie Mozarta nie chce się dostać po uszach utworem Vodka Korpiklaani. Olivia słuchała soulu a Vera lubiła rock i metal.
Po paru godzinach jazdy, gdy Michelle słuchała Stabat Mater Dolorosa zespołu Anorexia Nervosa, nareszcie zobaczyła upragnioną tabliczkę „Paryż” na dworcu. Starając się nie przewrócić, wytaszczyła za sobą walizki i skierowała się ku wyjściu. Paryż ją oszołomił. Chciała jak najszybciej wybrać się na zwiedzanie miasta, ale rozsądek podpowiadał, że najpierw trzeba się wprowadzić do mieszkania.
Tak też zrobiła. Wsiadła do metra i wysiadła na stacji Montmartre. Wjechała na wzgórze kolejką. Znalazła adres zapisany na kartce i weszła do kamienicy. Zapukała do drzwi umiejscowionych na parterze.
– Mój Boże! – usłyszała, gdy jakaś kobieta otworzyła drzwi. – Chyba nie będziesz sama tego tachać na poddasze? Kochanie, weź syna i pomóżcie tej uroczej dziewczynie wnieść bagaże na górę. Tak, dobrze… to twój klucz, skarbie. Będziemy regulować wszystko pod koniec miesiąca, teraz się nie przejmuj… Może chcesz się czegoś napić? – Michelle odmówiła, zaskoczona gadatliwością właścicielki kamienicy, podziękowała serdecznie i pobiegła na górę. W drodze minęła się z mężem i synem właścicielki. Wszyscy członkowie rodziny sprawiali wrażenie miłych.
Dziewczyna z radością rzuciła się do drzwi. Przekręciła klucz, otworzyła drzwi i od razu wiedziała, że to miejsce dla niej. Poddasze uroczej kamienicy na Wzgórzu Artystów musiało oczarować każdego normalnego człowieka.
Michelle wciągnęła za sobą walizki do mieszkania. Postanowiła rozpakować się od razu, żeby mieć to już z głowy. Tak też zrobiła. Ubrania włożyła do szafy, książki ustawiła w biblioteczce, dekoracje gdzie popadnie, jedzenie z plecaka poukładała w szafkach w kuchni. Z uśmiechem stwierdziła, że przy ścianie saloniku stoi pianino, co było jej jedynym warunkiem dotyczącym miejsca zamieszkania.
W końcu, po skończonej pracy, wsunęła walizki pod łóżko i rzuciła się na nie, czując, że zapada się w mięciutkiej, pachnącej pościeli.
– Już czuję, że będzie cudownie! – westchnęła.
Jeszcze nie wiedziała, jakie niespodzianki szykuje dla niej los.